piątek, 12 lipca 2013

"Generation P" Wiktor Pielewin.

Pielewina zna pewnie wielu z Was, ja dopiero zaczęłam z nim swoją przygodę. Autor jest jednym z najbardziej poczytnych rosyjskich pisarzy. Dopiero go odkryłam, ale prawie od początku tej lektury zachwyciłam się jego piórem bezgranicznie.

"Generation P", czyli Generacja Pepsi-coli to jeden z najbardziej znanych jego utworów. Generacja ta to młodzi ludzie, którzy muszą się odnaleźć i stworzyć własne życie w realiach nowej Rosji.
Książka opowiada historię Wawy Tatarskiego, który jest... jakby go tu pokrótce określić, hm, który jest...  zdolnym oszołomem.
Udaje mu się zdobyć pracę jako copywriter, wymyśla spoty reklamowe, myśl przewodnią i całą koncepcję zareklamowania produktów znanych marek na rynku rosyjskim.
Pielewinowi należą się oklaski  uznania. Stworzył postać tak pokićkaną, zakręconą, psychodeliczną, wyjętą z normalnego świata, że jestem tym wstrząśnięta. Wawa raz doprowadza mnie do śmiechopłaczu, by innym razem przerazić swoją nieodpowiedzialnością. Chcecie przykładu? Proszę bardzo: Tatarski je (to mało powiedziane - żre, wpierdziela, aż mu się uszy trzęsą) muchomory i rozmawia ze znakami drogowymi, wiele tu narkotyków, schizofrenii, aż dziw, że bohater wychodzi z tego wszystkiego bez szwanku.
Na ciąg dalszy zapraszam do Czytelni.


Wyzwanie:




niedziela, 7 lipca 2013

"Znak wodny" Josif Brodski


Moje pierwsze polskie wydanie tej książki poprzetykane jest pięknymi sztychami Joannesa Baptisty Brustoloni. Cudownie obrazują poetycko-nostalgiczną treść. Esej niewielki, zaledwie sto stron, a pochłania całkowicie uwagę i narzuca wolne tempo czytania. Tam wśród stron słychać szum wody, cichy plusk wiosła, krople wody, które spływają po murach i drążą je niestrudzenie. Przez esej płynie się niczym gondolą, wznosi i opada, czytając pełne miłości, troski i uwielbienia słowa na temat kolejnego miasta Brodskiego nierozerwalnie połączonego z wodą, tym razem położonego na bagnistych wyspach, poprzecinanego niezliczonymi kanałami. Wenecja.
W zimie budzi nas w tym mieście, zwłaszcza w niedzielę, dźwięk jego niezliczonych dzwonów, jak gdyby za tiulem firan w perłowoszarym niebie wibrował na srebrnej tacy gigantyczny, porcelanowy serwis do herbaty. Otwieramy okno na oścież i pokój w jednej chwili zalewa ta kłębiąca się na zewnątrz, przesycona dzwonieniem mgiełka.”.
Potrzeba nieco czasu, aby wsluchać się w to mokrą opowieść lawirującą pomiędzy kanałami.

Przez siedemnaście zim Brodski chował się świątecznie i noworocznie w Wenecji, która ukochał właśnie o tej porze roku. Nie-mieszkaniec, ale również nie-turysta, dostrzegał w tym mieście więcej niż przeciętne oko. I mam wrażenie, że kochał Wenecję nie mniej, niż przeciętny wenecjanin.  Poetycka proza Brodskiego to obrazy miasta odbite w wodzie i w lustrach, cuda architektury, które oglądane przez pryzmat wody nabierają zupełnie innego znaczenia, wrażenia przemijalności, upływania czasu.

Cudownie byłoby spacerować ze „Znakiem wodnym” po Wenecji, jakże inaczej brzmiałyby te słowa na moście Westchnień czy u stóp Canale Grande. Jakże inny byłby Plac św. Marka czy mały bar przy stazione. „My bowiem znikamy, a piękno pozostaje. My bowiem zmierzamy w przyszłość, podczas gdy piękno jest wieczną teraźniejszością”.
Z przyjemnością poznałam Wenecję Brodskiego, ale przyznaję, że wolę jego Petersburg, bardziej rosyjski, słowiański i bliższy mojemu sercu.
Brodski ukochał obydwa miasta, w Petersburgu zostawił swoje serce, zaś jego ciało spoczęło  na San Michele.

Notka pochodzi z Myśli Czytelnika