niedziela, 30 czerwca 2013

„Stacja tajga” Petra Hůlová


„Stacja tajga” Petry Hůlovej to nie jest książka, która przyniesie radość i odprężenie. To bardzo mroczna, dosyć przygnebiająca powieść, gdzie są „Czarne lasy. Jakby ciężarówkami zwożono do nich całą ciemność. Ciemnozielone, z polanami porośniętymi wiecznie mokrą trawą tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi”.
Książka wymaga od czytelnika skupienia, nadążania za skomplikowaną, chaotyczną narracją i mnogością wątków. Przeczytałam sto stron i ciągle nie byłam zdecydowana, czy chcę kontynuować czytanie, historie opowiadane w książce odpychały mnie, aby po chwili przykuć do fotela. Później zaś długo też nie byłam zdecydowana, czy ta powieść podoba mi się, czy wręcz przeciwnie. Nastąpił jednak przełom, który spowodował, że „Stacja tajga” wchłonęła mnie kompletnie i nie odłożyłam książki, dopóki nie przeczytałam końcowego akapitu, który wyjaśnia wszystko.
Dwa miejsca na mapie - zagubiony w syberyjskiej tajdze Charyń, którego nie ma nawet na wojskowych mapach, i Kopenhaga. Czasy tuż po drugiej wojnie światowej i współczesne. Dwie postacie – Hablund Doran, fabrykant marzyciel, który wybiera się na Syberię, aby zgłębić obrzęd Kawaszi i życie zagubionych w tajdze enklaw oraz antropolog Erske i jego podróż śladami Hablunda, pozornie aby wyjaśnić powody jego zniknięcia, ale przede wszystkim podnieść swój prestiż na uczelni.

Muszę przyznać, że Petra Hůlová potrafi budować nastrój i napięcie. Jest w tej książce coś, co czuje się każdą komórką ciała, coś na kształt muzyki w filmie, coś, co powoduje podwyższoną czujność, napięcie i oczekiwanie na zbliżającą się katastrofę. Dzięki jej słowom tajga jest ciemna, groźna, niebezpieczna, a w Charyniu czuje się czające w mroku zło i tajemnice. Syberyjska zima jest oślepiająco biała i jeszcze bardziej mroźna, którą można znieść jako tako czytając książkę latem. Bo to tylko pozornie książka o zaginięciu i poszukiwaniach. Jest to przede wszystkim opowieść o mieszkańcach Syberii, mieszkających w jednej wiosce, ale tak naprawdę to daleko od siebie tak bardzo, że się bardziej nie da,  tubylcach – plemieniu Karów i przesiedleńcach. Przesiedleńcy znaleźli się w Charyniu za karę, większe lub mniejsze przewinienia przeciwko socjalistycznemu Kraju Rad, a Karowie, pogardliwie nazywani przez nich buraczarzami, byli tam od zawsze, ze swoją wiarą w wielu bogów, obrzędy i wielożeństwem. Przez przypadek zostali w tajdze odnalezieni i natychmiast usiłowano ich zmienić na modłę reszty kraju. Wszyscy zaś mają dwie wersje zdarzeń, jedną dla obcych, którym mówią co chcą lub jeszcze mniej, gdy zadawane są im pytania, drugą dla swoich.
Podobnie jak w „Czasie Czerwonych Gor” mamy zderzenie starego z nowym. Tak samo również, jak w poprzedniej książce Hulovej istotne są postacie kobiet. W „Stacji tajdze” kobiety są tylko pozornie podporządkowane mężczyznom, faktycznie mogą robić to, co chcą. Są niezależne, mają swoje cele. Nawet ci silni, mrukliwi mężczyźni wydają się przy nich słabi i nijacy.

„Stacja tajga” jest dobrą powieścią, ale nie porwała mnie tak, jak wielu innych. Być może sprawiła to mnogość wątków, a niektóre z nich przy końcu zostały jakby porzucone i pozostawione w zawieszeniu, a być może nadmiernie skomplikowany sposób opowiadania historii, moim zdaniem niekonieczny aż do takiego stopnia. Hůlová ma dobre pióro i potrafi tworzyć historie, cenię ją za przybliżanie tych miejsc na świecie, o których nie wiemy praktycznie nic i liczę na to, że w kolejnej książce znowu zabierze nas w jakiś nieznany zakątek świata. 


Notka pochodzi z Myśli Czytelnika