Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1990
tłumaczenie: Eugeniusz Piotr Melech
Cóż to za
tytuł - pomyślałam sobie, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tą
książką – zupełnie jak z wierszyka dla dzieci Marii
Konopnickiej, i może ktoś uzna mnie za ignorantkę. Założę się
jednak, że nieliczni tylko rozpoznają w tym tytule cytat z wiersza
Głaz Michaiła Lermontowa i to w tłumaczeniu Leo Belmonta,
bo w przekładzie Juliana Tuwima brzmi już inaczej. Ten wiersz i
galopujący jeździec na dzikim koniu na tle strzelistych śnieżnych
szczytów – obrazek z paczki papierosów Kazbek, to jedyne, co
bliźniakom Saszce i Kolce Kużmionyszom kojarzy się z Kaukazem.
Dobrze się kojarzy. W ich marzeniach Kaukaz to:
„Góry tak wielkie, jak ich dom, a pomiędzy nimi wszędzie pełno krajalni chleba. I żadna z nich nie jest zamknięta. I nie trzeba kopać, wystarczy wejść, zważyć sobie i jeść. A jak tylko się stamtąd wyjdzie, tuż obok jest następna krajalnia, i też bez kłódki. A wszyscy ludzie w czerkieskach, wąsaci, weseli. Patrzą, jak Saszka zajada z apetytem, uśmiechają się, poklepują go po ramieniu. „Jakszy” - powiadają. Czy jakoś w tym rodzaju. A sens tego jest taki: „Zjedz jeszcze, bo dużo mamy tutaj krajalni chleba.”1
Krajalnia
chleba dla tych sierot wojennych z domu dziecka w podmoskiewskim
Tomilinie to sanktuarium, największy skarbiec, Sezam pełen
najbardziej upragnionego dobra. Tak pożądanego, że ryzykują
podkop, by się do niej dostać. Plan kończy się fiaskiem, a
Kuźmionysze, bojąc się, że się wyda, kto próbował dostać się
do krajalni, postanawiają ratować się ucieczką, a dokładniej -
zgłaszają się na ochotnika do domu dziecka na Kaukazie właśnie.
Jakże odmienna od ich marzeń okaże się ta wyidealizowana kraina,
a ludzie jakże inni od tych wesołych, życzliwych, których
bliźniaki widziały w wyobraźni. I nic w tym dziwnego, w
końcu Czeczeni nie mają za co kochać Rosjan.
1s.18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz